Wy też już tęsknicie za żaglami? Zima
nas niestety nie rozpieszcza, ani nie absorbuje swoimi śnieżnymi urokami, a
dzisiejsze promienie słońca ochoczo zaglądające przez okno, bardziej przypominają
poranek na żaglach niż styczniową zamieć. A skoro temat żagli już wywołany, to
może macie ochotę sobie przypomnieć całkiem nieodległy rejs, a może bajkę jakąś
o wyprawie wojów dzielnych usłyszeć chcecie?
Gdzieś daleko, daleko za siedmioma
górami był sobie gród znamienity i od wieków znany, na brzegu morza ciepłego, w
słońcu wiecznie skąpany, a do niego hożo bieżyła stalowym rumakiem kompania
żeglarzy, co by zdobyć go w blasku chwały. Forpocztę podniebną już wysłali
wcześniej na przeszpiegi z zaprzyjaźnionego grodu Londynem zwanego, by w
gawiedź lokalną się wtopili (oj wtapiali się ochoczo, jak się niechybnie
okazało!) i rytuały ichnie poznali (oj jak oni je poznawali!). Bajka, nie bajka,
kto chce wierzyć niech wierzy, a kto nie, to niech choć posłucha:
W rumaku stalowym czas się nie dłużył
mimo, że do Dubrovnika stajen wiele, na popas nie stawaliśmy zbyt często, bo jadło i popitka w kufrach narychtowane były, więc tylko co by do wygódki
pobieżyć, a i stangret Artur rugał nas niechybnie, jak kto mitrężył. Droga
wartko minęła, a Chorwacja witała nas ciepło i pięknie. A i obyczaje ich już w
drodze poznawać poczęliśmy. Rumaka naszego panna piękna w biel odziana obok
młodzieńca nader urodziwego i przy boku księcia chyba jakowegoś zatrzymywać nas
poczęli i drogę grodzić. Strach nieco nam zalazł, co by to rozbój jakowyś nie
był, ale jak się okazało, nie tylko, że nie rozbój, to jeszcze gąsiorem wina
poczęstowali, bo panna owa za mąż wydana właśnie była. Ot piękny kraj. Winem
uraczeni i słowem dobrym, ruszylim do grodu, co już niedaleczko czekał na
nas. W miejscu uprzednio upatrzonym, ACI Marina nazwanym, kufry rozpakowaliśmy
i do dyrekcyji z listami uwierzytelniającymi poszliśmy. Bo plan takowy był, że
po Dubrownika zdobyciu i złupieniu ucieczkę flotyllą czterech okrętów
zorganizować mamy. Okrętów dać nie chcieli, jeno problemy mnożyli, a że talary
nie właściwe, a że papiery bez podpisu, a że okręty na wieczór późny
wyrychtowane dopiero będą. Groźbą, prośbą, talarkami przekonać się udało i do
mustrowania przystąpilim. Kapitanów czterech Ola, Rafał, Karol i Artur - co go
już poznaliście jako stangreta, bo człek to talentów wielu co obaczycie
jeszcze, dowodzonych przez Komandora, zagonili załogi uprzednio podzielone do
oprowiantowania korabów. Po zmroku już, co by straże nas nie obaczyły, cichaczem
na Dubrovnik ruszylim, część odwodów po drodze wymęczona na popas pozostała
kurować się w łaźniach jakowyś pod gołym niebem wystawionych. A że Dubrovnik
bogaty był, to do zdobywania przystąpilim. A że bajka to i dziatwa słuchać może,
to ominę co się działo w grodzie owym, no masakra jakowaś była, co uliczka czy
domostwo jakoweś to zdobycz, aż ciężko wracać było, bo tak łupami obarczeni.
Oczywiście po powrocie na okręty, pieśni zwycięskie odśpiewać trzeba było i
męstwo wojów uczcić. Tośmy czcili. A rankiem jak by mało łupienia było, to od
nowa w bój, by sakwy zapełnić dobrami wszelakimi. Później jadło jakoweś
spożyliśmy co by siły nadwątlone wróciły. Wiatr dobry nawiedził nas, więc czas
na ucieczkę wyborny był. Upewniliśmy się tylko, że nasz drugi stangret i szpieg
znamienity Piotr powrócił z misji tajnej, na której rumaka stalowego zmyślnie
ukrył i miejsce, gdzie dopłynąć mieliśmy, obaczył i rozeznał. A mil wiele od
nas one było. Spisał się na schwał. Uciekać mogliśmy. Na okręty i w drogę. Jeszcze
tylko wokół grodu opłynąć naszła nas ochota, co by zgliszcza i resztki po
wyprawie naszej obaczyć i sprawdzić czy pościgu jakowegoś nie rychtują. Pościgu
brak, gród jeszcze jakoś się trzyma, więc na północ kurs. Pieczęci na rozkazach
tajnych złamane i pierwszy popas już znany - zatoka Prapratno.
Odludzie zupełne to było, co by się
ukryć przed pościgiem można. Miesiąc już wysoko na nieboskłonie świecił, jak na
miejsce przybyliśmy. Jako że dzień to święty był, to czas i na modły musiał się
znaleźć. A że stangret nasz i kapitan Artur w jednej osobie, jeszcze sługą Pana
naszego był, to modły za pomyślność wszelaką na jednym z okrętów odprawił, na
które wszyscy przybylim. A po modłach, ucztowaniu i pieśniom męstwo nasze
chwalącym końca nie było. Taki trud wyprawy onej.
Rankiem skoro zaświtało tylko, rozkazy
odpłynięcia nadeszły. Kolejny port to Korcula, a jako że w boju zaprawieni, to
i ten zdobyć postanowiliśmy. Droga wartko minęła, choć wiatry opuściły nas. Za
to przed samą Korculą chyba mocą tajemną zagonione uderzyły z siłą okrutną.
Nawałnica jakowaś uderzywszy w flotyllę naszą zniszczyć i potopić niechybnie nas
zamiar miała. Do tego deszczu ściana ruszyła ku nam też zapewne jakimś
magicznym zaklęciem wezwana, tak że oko wykol i tak widać nic nie było. Ale na
nas mało to przecie, znowu zwycięsko i bez strat z potyczki onej wyszliśmy.
Wartkie cumowanie i na gród uderzać można. A gród wyborny, małym Dubrownikiem
zwany również, w dobra wszelakie bogaty. Walka trwała do późna, wojowie powoli
wracali znużeni na zasłużony odpoczynek. Część z nas jednak odkryła jeszcze w
odległej części grodu za basztą wysoką, skryte jakoweś misterium z śpiewami i
pląsami lokalne czynione, w tłum się wtopiwszy kulturę i obyczaje ichnie
poznawać naczęliśmy. A rankiem komu łupów jeszcze mało było, na jakowyś wypad
niewielki gromadnie popędził. I tak kolejny gród zdobyty i czas na ucieczkę w
sekretne miejsce naszedł.
Wyspy piekielne – sama nazwa
odstrasza śmiałków wielu, więc spodziewać się możemy, że pościg, który
niechybnie za nami wyślą, płynąć w okolice te się nie waży. Sioła tam nieliczne
podobno, a legendy mówią, że pięknie. Obaczym. Żagle, choć wiatrem brzuchate i
wydęte, dały nam dopłynąć po zmroku dopiero. Czas na kolejny zwycięski bój
nadszedł. Podzieleni na oddziały zdobywać poczelim. Legendy dobrze prawiły.
Pięknie tam. Chyba urok miejsca zniewieścił nieco nasze serca dzikie, bo miast
zdobywać, na ucztowaniu czas traciliśmy podjęci przez tubylców z atencją
wielką. Odziały się pogubiły, a dróżki kręte pomiędzy karczmami jak ogon prosiaka.
Czas wartko mijał, kolejny nasz port o wiele bardziej na północ i część załóg
nawet oka nie zmrużyła, w drogę dalszą ruszywszy. Mil przed nami ogrom. W
środku nocy odpływamy. Jednak co wyspy piekielne to piekielne, legendy nie
kłamią. Na wyspach objawiło nam się Licho. Nie było za wielkie, ani za
złośliwe, z lica też nie zgorsze, ale jednak Licho. Jedną z załóg w panice
prawie że z portu pogoniło, medykamenty wcześniej złociste wypiwszy do cna, a
do drugiej przylepiwszy się, jęczeniem wszelakim ją zmóc chciało.
Celem naszym przystań nadobna jakich
niewiele i urokliwa niczym młódka przed wydaniem. Skradin. Tej łupić nie
będziem, odpoczniemy jeno i podziwiać będziemy wodospady jakoweś. Drogi grom, a licho nie śpi. Rytuał ciekawy,
ku odgonienia uroku poczynać zaczęliśmy. Imaginacja takowa – gra myślowa. Kto
pirat, a kto żeglarz, kto kapitana utłukł nocą, a kto uczciwie na statku
żegluje. Śmiechu co nie miara, nawet licho trochę jak by złagodniało i dworować
poczęło, choć nocą o zgrozo ku świetlikom może i diabelskim ciągnąć okręt
raczyło. Zmęczeni walką z morzem, lichem i słabościami wszelakimi do portu za
dnia jeszcze wpłynąć możemy. To dobrze, bo ostatnia cześć podróży gęby nam
rozdziawiać każe, bo widoki przednie. Rzeką płyniemy krętą wśród skał ostro
pnącym się ku niebu. Jakoby wąż olbrzymi po okowity beczce dodatkowo koryto jej
wytyczył. Port radośnie nas powitał, w dyrekcyji listy składamy wysłuchując czy
jakowyś pościg nas nie goni. W karczmie przy keji za to jakowaś zabawa z
pląsami po zachodzie słońca narychtowana. Licho pobiegło, my za nim (w końcu
nasze), jeszcze by szkód obcym porobiło i co… Zmordowani okrutnie na okręty
wracamy i znowu pieśni chwalebne na ustach spać nie dają… nam i innym dokoła
też. A w dzień następny ekskursyja w górę rzeki, by wodogrzmoty Krki podziwiać.
Ech warto, ogrom wody tudzież spiętrzony, a gdzie indziej z wysoka spuszczony,
by z hukiem rozbić się o tafle wody. Com widzieli, to nasze. Pokrzepiwszy się w
karczmie wracając, do drogi dalszej się gotujemy. Ale co do karczmy… jaką
paskudę zjedliśmy w niej to nie podobna, że stworzenie takowe żyje, dziatwę
straszyć nim można, a morski diabeł się zwie. Ryba takowa. Jaka brzydka, to
taka dobra za to. Delicyja. A o Lichu rzec Wam jeszcze muszę. Bo my myśleli że obcym za skórę zaleźć może, a ono cwane jakoweś, skryło się i zza krzaków dokazywać poczęło. Wojów mężnych na zwiad poszło dwóch, rozeznać się po okolicy. Adaś i pomagier jego jakowyś. I na Licho trafiły niebogi. We łbach tak im tak namieszało i kołomyje jakowąś z pomyślenia uczyniło, no bo jak tłumaczyć inaczej, iż wojowie owi w kolaki igłami najeżone, niby nasze osty, tylko wielgachne takie poszli i nie dość tego jęzorami kosztować je naczeli jak jakoweś smakołyki zamorskie. Posieczone, pokłute z wrzaskiem wrócili co by facjaty im ratować. Ech jak to Licho głuptaka z człeka zrobić może... Dyć tyle o Lichu natenczas. Pokrzepieni strawą wyborną ruszamy dalej.
A celem naszym Marina Farpa,
niedaleczko. Bo wodospady nas zajęły i co by szmat drogi znów nie znużył nas za
bardzo. Licho na inny okręt pobieżało, więc w humorach radosnych a mile umykają
za burtą. Miało być niedaleczko, a i tak znów nocą cumujemy. Przybyliwszy do portu czekamy na pozostałe
załogi. Dopływają, choć miny nie tęgie. Zwłaszcza ta Karola. Licho instrumenta
nawigacyjne poprzestawiało i na morzu prawie do katastrofy nie doszło,
dzielność jeno kapitanów owych sprawiła, że burtami się otarli jeno, jakoby
panna podczas tańca, miast zatopić niechybnie jeden drugiego. Hmmm, a może ku
sobie ich tak ciągło… Licho wie, co w człeku siedzi. Tak, że Karola załoga już
w porcie w te pędy przy akompaniamencie instumentów jakowyś, pieśni
przepraszalne czynić zaczęła i wybaczenie kapitana Rafała miarkowała dostać.
Dał on. Wszak wiedział, że Licha sprawka to była, bo sam do czynienia z nim
miał. Malwinę, jedną z nadobnych i dzielnych najbardziej z załogi panien w
głębinę wciągnęło i ku morskim potworom w kolce wyposażon rzuciło. A jeże
morskie wszeteczne to były. Broniło się dziewczę dzielnie i raniona okrutnie
bez dechu prawie, na pokład wciągnięta została. Kolce jeno tych morskich
potworów powyciągać bystro było trza. Medykamenów spożyła krocie, co by ból
straszny uśmierzyć, a my z Kapitanem Rafałem medyka szukać pobieżyli. Niestety
sioło ubogie, to i medyka brak. A i tłumaczenie nasze jakowyż stwór w głębinach
nas atakował, uśmiech wielki dziewek przygodnych, u których języka zasięgnąć
poszliśmy, sprawił tylko. Pieśni tylko pozostało nam do rana czynić, ku
pokrzepieniu serc. Ot co. A pieśniami owymi do tego Licho na pokład zwabilim, a
skoro przylazło takowe już, to z oficyjerem dzielnym Jackiem urabiać miłymi
słowy i pochlebstwem naczęli, co by na zbożną drogę się nawróciło. Bój ciężki
był to, a i sił kosztował wiele, tak że oficyjer rzeczony, w pierś ugodzon
niechybnie, z wyciem iście diabelskim na morde padł w kufer ze słodkościami bez
tchu. A Licho czmychło. Cucić nieboraka rzucilim się. Żywien na szczęście był.
Do końca rejsu i ucieczki naszej z Dubrovnika, o której zapewne pieśni i legendy krążyć będą, został tylko jeszcze dzionek ostatni. Trogir to nasz sekretny port, z którego z łupami powrócimy do macierzy. Ale jeszcze usłyszawszy o wyspie i zatoce o urodzie wychwalanej, drogi nadłożyć umyśleliśmy. Ech, Licho to jednak nam znów rozumienie zmąciło. Piotr ster przejąwszy przy Blue Lagun, tym zakątku przepięknym, kurs miał trzymać, a i na głębokość zważać. Licho to, czy syreny może na wyspie… nie zważał. W skały nas wciągnęło i okręt na pastwę sił wszelakich nieczystych wystawiło bez ruchu. Ani w przód, ani na zad. Mirek odważnie w topiel skoczył nie bacząc na potwory morskie, co by pod taflą spozierać czy uratować nam się uda. Źle było, skały statek ucapiły i bezsilni pomocy naszych załóg wypatrywać zaczęlim. A nasi daleko. Piotr jeno, nieszczęśnik, może i wciąż tych syren wypatrywał, a może znów Licho pomyślenie mu zbełtało, kuntuzyji bolesnej doznał. No łapska mu mało mu nie urwało, jak okręt w przechyle ratować się rzucił. Sam jeden chciał podeprzeć go, ale nie obaczył, że pod girami wsparcia żadnego nie ma jeno kipiel okrutna. Bez tchu na łoże zniesion został. Nagle obcy statek ku nam pędzi. Strach nas ogarnął i po maszcie wypatrywać zaczęliśmy nie daj Bóg flagi z piszczelami. Jednak przyjaciół z Czech napotkać nam dane było. Uczynni, choć pono gadają tak, że ze śmiechu paść można, linę na nasz okręt podali i wyciągnęli ze skalnej czeluści. Bystro na drugą stronę wyspy płyniemy, od tych skał, od syren, tylko Licho wciąż z nami jak się okazało. Kotwica w dół i czekamy na ratunek. Kapitan Karol na gnatach zna się co nie co, to i może Piotra oglądnie. Nagle przed dziobem statek. Ale nie, że zwyczajny taki. Widmo. Bez załogi, w ciszy, umarły jakowyś, sunie w majestacie na nas. A my na kotwicy, bez ruchu. Znowu strasznie Licho nas poznaczyło. To ostatnie chwile rejsu, wiec zapewne siły zbiera wszelakie, co by rozprawić się z nami. Ale nie damy się łatwo, manewrując okrętem okręt widmo bokiem puszczamy. To jednak nie wszystko, bo nagle dwóch potępieńców wyjąc minęło nas o włos na łodzi, może zgubiona załoga widma wyła to? Karol zacumował, ale Licho i u nich nie próżnowało. Oj Licho to, lub to zegarmistrz światła zabełtał im rozumienie naszego frasunku, że skały, że syreny z Lichem się wspólnie dobrały do nas, że Piotr bez dechu, że medyka nam trza, albo choć od gnatów jakowegoś łachudry. Uraz Piotra poważny, medyka nam trza jednak na lądzie szukać, więc czem prędzej do Trogiru. W porcie gwarno, ruch niemożebny, zamówiony powóz stalowy dla Piotra czeka, co by do jakowegoś Collegium Medicum go zawieść i łapsko uzdrowić. Pozostałe załogi szczęśliwie dopływają, a my z Kapitan Olą szukamy karczmy, co by ucztę zgotowała w podzięce za wyprawę przepiękną i w łupy zasobną. Karczm wiele, jednak nasza sława zdobywców i wojów o sile nadludzkiej wyprzedza nas i truchliwie z bojaźnią szynkarze odrzwia przed nosem zamykają. Jednak udało się, urodą Kapitan Oli ujęci, ja żem ani na piędź z krzaków nie wystawał, zgodzili się ucztę narychtować, oczywiście za talarków mieszek wypchany, dla kompani naszej całej. Oj było znów hucznie i z pląsami, jadło zamorskie, a i popitka znamienita. Nawet Piotr od felczera ichniego zdążył z łapskiem nastawionym i szmatami obwiązan. Uczta ucztą, ale może by jeszcze w Trogir… może po łupy jakoweś jeszcze na ostatek, tylko najdzielniejsi z dzielnych i najwytrwalsi z wytrwałych. Poszlim. A oficyjer znamienity nam przewodził tym razem, Jacek, ten z Londynu co go poznaliście jak w walce z Lichem mężnie stawał przy mnie, zamorskiej krainy sprzymierzonej z nami. Z Trogiru kamień na kamieniu został tylko, kiedy rankiem znużeni po boju wracaliśmy.