Od tylu już lat wyruszamy na Mazurski szlak, niby wciąż w te same miejsca i te same jeziora, a jednak za każdym razem inaczej. Powinno się znudzić, a nie nudzi, powinno spowszednieć, a nie powszednieje, powinno nie cieszyć tak, a cieszy. Cóż… magia Mazur. Przed Wami, ku przypomnieniu może jeszcze wciąż gorących wspomnień opis naszego klubowego rejsu Mazury 2019.
Tegoroczny
wyjazd od samego początku był wyjątkowy. Po raz pierwszy w Tarnowie
pozostawiliśmy Komandora Roberta Cry. Do Węgorzewa wyruszyliśmy zmieszani – w
końcu jak tak można? Mimo to staraliśmy się
myśleć pozytywnie, bo na horyzoncie majaczyło już widmo ukochanych Mazur, szumu
wody i wiatru w żaglach. Droga minęła szybko, przynajmniej tym, którzy
szczęśliwie zaznali, choć odrobiny snu przy tak aktywnym i muzykalnym
towarzystwie z tyłu autokaru. Węgorzewo przywitało nas trochę mniej wyspanych,
ale za to łódki są już na wyciagnięcie dłoni. Jako że do odbioru jednostek
pozostało kilka godzin, zagospodarowany czas poświęciliśmy na szkolenia BHP,
dobór załóg, kwestie organizacyjne, rozdział prowiantu oraz na udział w Mszy
Świętej.
Na jezioro wypłynęliśmy stosunkowo późno, bo około godziny 16/17. Po
krótkim odcinku, podczas którego zaznaliśmy pierwszych, upragnionych podmuchów
wiatru, dotarliśmy do Przystani Kętrzyn. Zachwyceni urokiem tego małego, ale
przytulnego portu zdecydowaliśmy się na ognisko integracyjne, które
zostało przyjęte z entuzjazmem przez uczestników. Pomimo chęci do dłuższego
szantowania, udaliśmy się na wcześniejszy odpoczynek. Jutro czeka nas pracowity
dzień. Rozpoczęliśmy go kursem pierwszej pomocy dzięki wsparciu naszych nowych
Przyjaciół z WOPRu (wielkie podziękowania
dla ekipy ks. Rafała). Nasze umiejętności mogliśmy przetestować na czterech
nowoczesnych fantomach. Po ćwiczeniach w pośpiechu na
jachty. Długi odcinek wymagał zarówno szybkiego klaru jak i sprawnego wyjścia z
portu. Śniadanie zjedliśmy już na wodzie. Pomimo początkowo prognozowanego
mocnego słońca i flauty spotkaliśmy się ze względnie przyzwoitymi podmuchami
wiatru. Jak to dobrze ograniczyć ryk silnika jedynie do kanałów, których
pokonaliśmy aż dwa.
Mniej doświadczone załogi mogły przećwiczyć manewr składania masztu. Część jednostek postanowiła zatrzymać się w Wilkasach na
szybkie zakupy przed wieczornym ogniskiem. Niektórzy woleli spędzić ten czas
przy najdroższej lemoniadzie w ich życiu - co człowiek to walka z gorącem.
Do
portu Górkło zawinęliśmy razem z promieniami zachodzącego słońca. Z inicjatywy
kadry powstał konkurs kociołkowy, w którym najlepsza potrawa zostanie
nagrodzona hamburgerami już w Tarnowie. Do zmagań przystąpiły cztery odważne
załogi. Na pierwszy ogień poszedł załoga Wiktorii, prezentując Interesującą Warzywną Mieszankę. Degustacja
komisji, w której skład weszli wszyscy sternicy, zakończyła się zaskakująco późno. Jak to
dobrze, że jutro możemy dłużej pospać. Leniwy poranek nie był nam dany. Zarówno ciepłe promienie słońca zwiastującego
gorący dzień, jak i nawoływanie na poranny apel obudziło wszystkich uczestników
rejsu. Dzisiejszy cel: Mikołajki. Zmotywowani do ponownego odwiedzenia tego
kultowego miasta, pozostawiliśmy za plecami port Górkło. Nie długo później,
gorące promienie słońca zmusiły nas do rzucenia kotwicy i obowiązkowego
schłodzenia się podczas krótkiej kąpieli. Beztroskie chwile i radosną zabawę w
dającej ulgę chłodnej wodzie przerwała wciąż rosnąca temperatura. Na całe
szczęście wiatr wspierał nas w ucieczce przed promieniami słońca. Kanały
pokonane szybko - co za ulga. Na Tałtach przyjemne podmuchy wiatru pozwoliły
nam na całkiem szybkie dopłynięcie do Portu Przeznaczenia.
Pół żywi od gorąca
ostatnimi podrygami przycumowaliśmy do kei miejskiej. Humory poprawiła nam
tradycyjna pizza. Najedzeni, ale niezwykle zmęczeni udaliśmy się na szybki
odpoczynek. Kolejny dzień
obfitował w nowe niespodzianki. Zaraz po porannej mszy i odśpiewaniu Hymnu
Klubowego każdy przystąpił do przygotowywania śniadań. Załoga Wiktorii mogła pochwalić się
barmańskim talentem jednego z załogantów. Słońce,
woda, owocowy koktajl, – czego chcieć więcej? Z Mikołajkami nie mogliśmy się
rozstać, a na otwartą wodę wyszliśmy dopiero po godzinie 12. Z powodu
niekorzystnych prognoz postanowiliśmy zmienić dzisiejszy port. Zamiast
spokojnego Niedźwiedziego Rogu skierowaliśmy się do Rynu. Dziś wolimy nie
ryzykować wpływania na Śniadrwy. Przyjemna trójka w skali bf pozwoliła uczestnikom
na odrobinę zabawy pod żaglami. Współpraca między jednostkami żaglowymi
doprowadziła do powstania nowego manewru: przejęcie lemoniady przy pełnych
żaglach. Podejście do portu przebiegło niemalże bezproblemowo, a zaraz później dopadła nas burza. Nawałnica
nie trwała długo, ale przyniosła oczekiwaną ulgę od morderczych upałów. Pomimo
dobrych humorów pojawiło się zmęczenie, które zmusiło nas do wcześniejszego
ułożenia się w suchych kojach.
Dzień zaczęliśmy od tradycyjnego porannego apelu
urozmaiconego rozgrzewką, na którą bardzo „chętnie” wszyscy się udali.
Ciężkie, deszczowe chmury nie zwiastowały niczego dobrego. Po śniadaniu część
załóg postanowiła zwiedzić zamek w Rynie. W tym samym czasie otworzono na kei
profesjonalne zakłady szkutnicze. Jak to mówią – duckt tape załatwi wszystkie
problemy. Najwyraźniej cała sytuacja
obudziła talenty artystyczne Komandora, który nie omieszkał zaprezentować ich
przed szerszą publicznością. Na
jezioro wypłynęliśmy w towarzystwie deszczu, jednak to nas nie zraziło. Mocne
podmuchy wiatru wymusiły refowanie żagli. Przy okazji niektórzy mogli
doświadczyć przechyłów na samym foku. Podejście do portu KamA wymagało dużej
dyscypliny oraz współpracy wszystkich członków załogi. Wszystko przez bardzo
silny wiatr wywołujący problemy z cumowaniem. Suche ubrania, ciepła herbata i
już jesteśmy gotowi na nadchodzące ognisko i koncert szant. Po raz kolejny
mogliśmy się bawić przy muzyce granej przez zespół oJ taM. Dzięki pomocy
technologii nawet początkujący żeglarze nie mieli problemu z dołączeniem się do
wspólnego szantowania. Udało nam się namówić nawet kadrę do przejęcia gitary i
mikrofonu. Nadzorujący pisanie relacji sternik Jacek pragnie zaznaczyć, że
gitar byłoby więcej, gdyby Komandor Robert nie zapomniał mu przekazać swojego
instrumentu. Wstyd.
Zaraz po koncercie wszyscy udali się na zasłużony odpoczynek po
kolejnym intensywnym dniu wyprawy, na niezwykle rozbujanych jachtach. Następnego ranka
tradycji porannego pompowania dla spóźnionych stało się zadość. Być może nauczy
to niektórych punktualności. Szybki klar do wyjścia i już bujamy się na
Tałtach. Dzisiejsze kanały oraz most wymagały dwukrotnego manewru opuszczenia
masztu. Niektóre załogi postanowiły zatrzymać się na jeziorze Jagodnym na
pierogi z jagodami. Najwyraźniej jakaś przystawka przed daniem wieczoru.
Intensywne porywy wiatru zmusiły nas do zrefowania żagli lub żeglugi na samym
na foku. Mazury w tym roku stały się niespokojne.
Niegocin na jednym halsie i
już widzimy Wilkasy. Zmotywowani wizją obiadokolacji sprawnie przeprowadziliśmy
manewry wejścia do portu. A za moment… chwilkę… kilka minut… już mamy je na
talerzach! Pierogi ze szczupakiem! Kto jadł ten wie, a kto nie jadł niech
żałuje, bo chwilami znikały szybciej niż się pojawiły. Ukontentowani posiłkiem
udaliśmy się na jachty. Pod wieczór naszą uwagę przykuł koncert szant w
miejscowej tawernie, gdzie bawiliśmy się do późnej nocy. Otuleni śpiworami
zasnęliśmy nad ranem, może jutro odeśpimy w kanałach. Zegarek Komandora wszedł w
inną strefę czasową przesuwając czas środkowoeuropejski oraz apel o piętnaście
minut wstecz. Dziwne, że uczestnicy rejsu w
amfiteatrze pojawili się wcześniej. Czyżby wczorajsze pompki dały efekty? Upalnie zapowiadający się dzień uprzedziliśmy
wizytą w Węgorzewskim aqua parku. Tym razem to my zaskoczyliśmy upał. Godzinka
ochłody, szybki klar do wyjścia w porcie i już na wodzie. Kisajno i Dargin
obdarowały nas oszczędnym wiatrem, ale nikt nie narzekał. Mniej bujania =
więcej spania pod pokładem. Na Mamrach złapaliśmy dobry powiew,
który odprowadził nas aż do samego portu.
Po raz drugi zawitaliśmy w Przystani
Kętrzyn. Dla niektórych radość, dla innych gorzej – warto zaznaczyć, że załoga
Wiktorii oddzieliła się od obozu i przeszła na drogę klasycznego campiningu,
rozkładając swoje bagaże pod gołym niebem. Mimo, że łata naszej produkcji była
wzorowo wykonana, potrzebna była profesjonalna pomoc w Węgorzewie.
Szczęśliwie jednostka Zbig powróciła do stęsknionej załogi wczesnym wieczorem.
Ciepły wieczór wykorzystaliśmy do bardziej lub mniej celowych kąpieli w
jeziorze. Przygotowania do ogniska przerwało pojawienie się księdza Artura. Szantowanie wyjątkowo dobrze
się udało, bo do łódek rozeszliśmy się dopiero koło północy, a zdeterminowani
sternicy postanowili poczekać na wschód słońca. Ostatni poranek obozu rozpoczęliśmy Mszą Świętą poprowadzoną
przez Księdza Artura. Zaraz po niej odbył się wyczekiwany mecz siatkówki
Sternicy kontra Uczestnicy. Nagrodą miały być już chyba tylko przysłowiowe
okonki. Pomimo szczerych wysiłków młodej drużyny nie udało się pokonać zgranej
drużyny kadry. Zaraz po szybkim prysznicu wyruszyliśmy w nasz ostatni odcinek
rejsu.
Około południa wszystkie jednostki zacumowały w Węgorzewie, a godzinę
później pierwsze załogi zostały „odjachtowione”. Potem już tylko tradycyjna
pizza, zdjęcia i apel, podczas którego odbyła się pierwsza edycja obozowych
odznaczeń.
Laureaci w kategoriach:
Najlepsze
rundy honorowe przed portem – załoga Jacka
Najlepszy
catering na obozie – załoga Wiktorii
Najlepsi
wygniatacze materacy pod pokładem w trakcie żeglugi – załoga Karola
Najlepsi
DJ obozowi – załoga Karola
Najlepsi
gracze w chowanego – załoga Kamila
Najlepsi
poławiacze „perłowych” parówek – załoga Kamila
Najlepsi
szantymeni – załoga Jacka oraz załoga Wiktorii
Najmniejszy
pęcherz – załoga Kamila [szczególnie] oraz załoga Rafała
Największy
konsument prądu – wszystkie załogi [Najczęściej zadawane pytanie na obozie – A
będzie można naładować telefon?]
Najlepszy
monter instalacji elektrycznej – załoga Piotrka [warto pamiętać, że do
działania kabla należy podpiąć obie wtyczki!]
Najlepsze
selfiaki – załoga Wiktorii
Najlepsza
ucieczka przed łabędziem – załoga Jacka
Najlepszy
sprint przed sternikiem – załoga Rafała
Syreny
obozowe – załoga Rafała
Najlepsze
tipsy obozu – załoga Piotrka oraz załoga Rafała
Po
gorących podziękowaniach i oklaskach, także tych dla nieobecnych Komandora
Roberta i sterniczki Oli za organizację obozu, zapakowaliśmy się do gorącego
autokaru. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na port, kołyszące się jednostki
przy kei i znowu wyruszamy w drogę. Szkoda, że tym razem powrotną.
A relację z rejsu dla Was zdała jak zawsze uśmiechnieta Ewa.
I tak dobiegł ostatni dzień obozu Kana JACHT
Mazury 2019 do końca, no prawie, 2.30 parking w Tarnowie i to już naprawdę
koniec. Dziękuję Wam wszystkim za kolejną naszą żeglarską wyprawę, mam
nadzieję, że było warto, czy to po raz pierwszy czy kolejny, czy w żarze
promieni słonecznych czy to w ulewie, czy na pokładzie czy pod, i nieważne czy
pokład prosto stał pod nogami czy się bujał w obie strony, czy to z pierogami
ze szczupaka czy z konserwową mielonką z bakisty, czy to z komarami czy to z
jeszcze bardziej z komarami. Nawet z dziurą w burcie warto. I z szantami warto.
A od nas najważniejsze… z Wami warto. Dziękuję Wam wszystkim Żeglarze
Kaneńczycy.
Pierwszy
raz miałem możliwość pomachania odjeżdżającym żeglarzom z parkingu. Ehhh, nic
przyjemnego, zazdrościłem już od pierwszego skrętu autokaru w ul. Gumniska
rozpoczynającego podróż na Mazury i razem z czytającymi relację łapczywie pochłaniałem zdjęcia z kolejnych dni i krótkie opisy wyprawy.
Jak zawsze dziękuję nieocenionej ekipie
Przyjacioło-sterników, bez których to by się nie udało. No i Komandorowi
Karolowi za sprostanie zadaniu, a że to nie takie łatwe jakby się wydawało wiem
doskonale. Specjalne brawka dla Kamili / Wiktorii nie tylko za tą dziurę i
wycieczki po licznych trzcinach. Dała radę. Będzie z niej Morska Wilczyca, no
albo coś tam mniejszego morskiego, chociaż.
Wasz Nieobecny tym razem (jedynym mam
nadzieję) Komandor Robert.
PS. Specjalne podziękowania dla Ewy, z którą
staraliśmy się, co dzień, choć troszkę oddać ducha naszej wyprawy w naszych
relacjach. Tzn. Ona oddawała, a ja starałem się jak najmniej to popsuć.