Dla wszystkich, co nie byli; dla tych, co byli - na przypomnienie; dla tych, co chcieli być, ale tak się złożyło... - na zaostrzenie apetytu; a dla tych, co wciąż się nie mogą odważyć - żeby mogli. Nasza relacja z szóstego klubowego rejsu po Adriatyku.
Wreszcie
piątek! Już można zapomnieć o zakupach, formalnościach, dokumentach, listach
załóg … jak coś zapomniane to już za późno na od zapomnienie. Oby tylko dostawy
prowiantu się zgrały i dojechały na miejsce zbiórki o właściwej porze. 19 –
Załogi są (te tarnowskie), prowiant jest, bagaży góra, nawet rower ktoś zabrał.
Autokar do „Jakubasa” też, co do minuty pojawił się na parkingu. Mimo
początkowego sceptycyzmu wszystko udało się zapakować do luków bagażowych,
nawet odrobina wolnego miejsca została dla załóg z Krakowa. Ruszamy. Przez
Brzesko, bo tam czekają na nas Artur i Piotrek, którzy dowiozą nas do Puli. Po
resztę załóg do Krakowa i Sącza i już tylko ostatni kawałek do Puli :). Po
trochę tylko przespanej nocy ok. 13 meldujemy się w porcie Marina Veruda Pula.
Tu wysiada jedna z naszych załóg. Dopełniamyformalności związane z odbiorem
łódki i już mogą się mustrować na jednostce. Zazdrościmy, tym bardziej, że
pogoda piękna, słońce, ciepło i wieje. Przed reszta uczestników na szczęście
już krótki odcinek do ACI Marina Pomer. Przed samym wjazdem do mariny
zaskoczenie. Porwali nam sternika!
Jacek, sternik i koordynator grupy Londyńskiej siedzi przywiązany do krzesła, zakneblowany,
na środku drogi, blokując wjazd na parking i do tego pod strażą oprycha.
Zamaskowane, aczkolwiek jakoś znajome nam postacie wpadły do autokaru żądając
okupu za skippera. Niestety ich wspaniały plan zniweczyły samochody próbujące
za nami wjechać na parking. Ich trąbienie było skuteczniejsze niż nasz blef, że
być może bez skippera jakoś się obejdziemy. Oczywiście cała scenka
zainscenizowana przez Przyjaciół z Londynu i niestety nie do końca odegrana.
Załogi zabrały się za wypakowywanie bagaży z autokaru my popędziliśmy do biura
mariny odebrać dokumenty jednostek. O ile sam odbiór jednostek i późniejsze
zamustrowanie się załóg poszło bardzo sprawnie to nie ma tak żeby wszystko było
bez „zgrzytów”. Okazało się, że nie ma miejsca dla autokaru na parkingu mimo wcześniejszego
mailowego jego potwierdzenia. A przepisy związane z czasem pracy kierowcy
niepozwalające nim już przejechać gdziekolwiek dalej Pani w recepcji brała za
naszą niechęć i wygodę. Wreszcie biegając w porcie od jednej osoby do drugiej,
udało się uzyskać zgodę na pozostawienie go tak jak stoi, (czyli na środku
parkingu) a rano przestawienie go w inne miejsce. Zmęczeni odpuszczamy
wieczorny wyjazd do Puli i zostajemy ja łódkach. Nie było tak źle! Zamiast Puli
basen w marinie, nie za wielki i z chłodnawą wodą, ale za to znakomicie
poprawiający humor na spontanicznie zainicjowanym spotkaniu integracyjnym. Co
prawda na sen zostało już niewiele nocy, ale damy radę. Jutro do Puli i na
morze.
Ciepły poranek i przygrzewające słońce obudziło nas już dosyć wcześnie. O 8 rano zaplanowaliśmy Mszę na jednej z łódek, a o 9 mieliśmy się wybrać autokarem do Puli. Pozwiedzać, zrobić jakieś zakupy i spróbować załatwić formalności związane z odprawą celną. Niestety Chorwacja jest poza strefą Schengen i wypływając do Włoch musimy przejść kontrolę graniczną. Czytając wcześniejsze relacje żeglarzy była szansa, że załatwimy to niejako przy okazji zwiedzania. Ok. 11 zaparkowaliśmy autokar przy nabrzeżu portu w Puli, załogi dostały czas na zwiedzanie, a my w pierwszej kolejności postanowiliśmy uporać się z dokumentami w kapitanacie i na posterunku policji. Niestety okazało się, że nie tak łatwo. Musimy przypłynąć jednostkami i zacumować na specjalnie wydzielonym „granicznym” pirsie w ACI Marina w Puli. Chwila zastanowienia i decydujemy się zostawić załogi na zwiedzaniu, a sami przeprowadzić jachty z Pomeru i Verudy. Zabieramy kilka osób do pomocy z grupy naszych uczestników i ruszamy do portów. Ze zwiedzania zostało nam tylko szybkie przebiegnięcie się obok górującego nad mariną rzymskiego amfiteatru. Po powrocie szybko odbijamy od kei i w drogę. Kurs na Wenecję! (Ale przez Pulę). Musimy opłynąć dokoła południowy cypel Istrii i dobić do wyznaczonej kei. Dwie godziny później przed nami główki portu. Rafał przez ukf-kę ostrzegł nas przed kłopotami, które go już dopadły. Okazało się, że załogi nie mogą wprost przyjść z Puli na graniczny pirs, bo tam cumowanie jest ograniczone tylko do czasu odprawy i należy szybko odpływać. Być może to kwestia zmiany warty w urzędzie, bo podczas wcześniejszych udzielonych nam informacji wyglądało to przyjaźnie i bezproblemowo. Pakujemy załogi na pokład przy nabrzeżu i przepływamy kilkanaście metrów dopełnić formalności celnych. Problemy Rafała to zła jak osa czarnowłosa Pani celnik, przypłyną pierwszy i jemu się dostało, za zbyt długi czas odprawy, za brak pełnej załogi od razu przy zacumowaniu, co za tym idzie za brak szacunku dla służb chorwackich, albo po prostu za zły dzień Pani celnik. Reszta załóg w miarę sprawnie, formalnościami odciążeni są w zasadzie skipperzy, najpierw wizyta w urzędzie celnym z wszystkimidokumentami załogi i jachtu, a później trasa do kapitanatu portu po kolejne pieczątki i z powrotem do celników. W kapitanacie powiało lekko grozą przez chwilę i nieoczekiwanym zagrożeniem naszych planów rejsu. Nie spodobały się dokumenty jednej z jednostek i nie było zgody na jej wypłynięcie poza wody terytorialne Chorwacji. Jednak udało się. Po przewertowaniu wszystkich papierków i konsultacjach, mamy wszystkie pieczątki. Powrót na graniczny pirs i w zasadzie możemy ruszać. Nie wszyscy. Smętny Rafał siedzi na ławeczce i oczekuje na poprawę humoru Pani celnik. Zostaje razem z nim przed budynkiem celnym i czekamy, co dalej. Nagle wypada na nas nasza czarnowłosa osa i podniesionym głosem wielokrotnie pyta się czy rozumiemy jak rozległe są nasze przewinienia (nie rozumiemy) i czy wiemy, że ich czarna lista z ostrzeżeniami dla sterników właśnie powiększyła się o jeszcze jedno nazwisko. Grzecznie przytakujemy obiecujemy poprawę, odbieramy dokumenty i znikamy. Uf. Wreszcie na morzu. Płyniemy początkowo na północ wzdłuż brzegu, by minąć tory wodne dla dużych jednostek pełnomorskich, a następnie zmieniamy kurs i ruszamy w kierunku Wenecji. Wachty ustalone, wiatr pozwala na postawienie żagli i baksztagiem od czasu do czasu przechodzącym w półwiatr przy spokojnym 3 Bf żeglujemy w kierunku wybrzeża Italii. Zachodzące słońce rozświetla czerwoną poświatą powoli oddalający się brzeg Chorwacji. Coraz ciemniej, Chorwacja to już tylko migające kropeczki świateł na brzegu, a wielki, świecący księżyc będzie nam towarzyszył całą drogę. Planowany czas dopłynięcia przed Lagunę Wenecką to ok. 4-5 rano. Prognoza pogody wskazuje niestety coraz lżejszy wiatr, więc niestety, żeby wpłynąć do Wenecji przy nieco mniejszym ruchu w kanałach być może część drogi będziemy musieli przepłynąć silniku. Oby nie.
I wykrakałem,
do północy (no może do pierwszej) wiało całkiem miło, niestety później wiatr
zelżał. Odpalamy silniki i nie zwalniamy tempa. Przed szóstą widzimy już
światła toru wodnego do Wenecji. Ciao
Wenecja! Chwila zastanowienia: czekamy na resztę? – Bo jak na razie
zameldowały się 3 jednostki: Ola, Rafał i Jacek (jak się okazało Karol i Artur
wpłynęli wcześniej), a przy okazji skorzystamy, że będzie jaśniej?
Zdecydowaliśmy, że wpływamy, tym bardziej, że w godzinach porannych ma bardzo
mocno wiać. Tory wodne dobrze oświetlone i dosyć szerokie, ruch, mimo w
zasadzie nocnej pory duży. Oczy dokoła głowy u wszystkich na pokładzie. Dalby,
inne jednostki, mielizny, właściwa trasa – jest, na co uważać. Największe
zagrożenie to olbrzymie wycieczkowce w asyście holowników lub pilotów zwłaszcza
te płynące z tyłu. Jeden z nich przestraszył Rafała wobec zmieniającej się
naszej decyzji, na którą stronę toru wodnego przepływamy, żeby zrobić mu
miejsce. Czując już jego „oddech na karku” na ukf-ce poganiał nas, bo jak
stwierdził: „jak jeszcze tu mnie wciągną na czarną listę, to mam już mało
miejsc do żeglowania”. Powoli jaśnieje, a w powietrzu unosi się delikatna
mgiełka. W pobliżu naszego portu docelowego dzwonimy, żeby upewnić się czy
potwierdzone dzień wcześniej miejsca w marinie czekają na nas. Nic z tego. W
porcie brak miejsc. Jak później dowiedzieliśmy się Karolowi udało się wpłynąć i
nawet zacumować, ale za chwilę został poproszony o opuszczenie mariny. Robimy
rundkę przed Grande Canal i placem Św. Marka podziwiając z minuty na minutę
coraz bardziej słoneczną Wenecję z pokładu jachtów. Mijając bujające się i
oczekujące na pierwszych klientów gondole wracamy do awaryjnego w planie portu
Marina Santelena. O 9 zacumowani i w kapitanacie portu. Śniadanie i plan na
dzień: załogi do zwiedzania a sternicy i reszta niewyspanych, pełniących
obowiązki nie tylko na swojej wachcie, do odsypiania. Przed nami znowu jeszcze
formalności celne. Ok. 15 wsiadamy do tramwaju wodnego i płyniemy na drugi
kraniec Wenecji na posterunek policji. Ma to swoje zalety. Najpierw podziwiamy
miasto płynąc kanałami, a po załatwieniu wszystkich formalności włóczymy sięprzechodząc przez niezliczoną ilość mostków, powoli kierując się w stronę
mariny. Oczywiście po drodze zahaczamy o małą klimatyczną winiarnię, toast za
rejs i dalej w drogę. Coraz ciemniej, a Wenecja coraz bardziej kolorowa,
błyszcząca wystawami, neonami, sklepikami z Weneckimi maskami, butikami i
kafejkami gwarnie obleganymi przez turystów. Później obowiązkowo trasa przez
most Rialto, Plac Św. Marka, obok Pałacu Dożów i mostu Westchnień, a do tego
dziesiątki uliczek i zakamarków. Około 23 docieramy na jachty. Dla posilenia
kilka plasterków świeżej prosciutto crudo di parma i można szukać Jacka z
gitarą. Wenecja zdobyta!
Następnego
dnia ok. 11 opuszczamy Wenecję i płyniemy wzdłuż brzegu Italii na północ.
Łapiemy resztki wczorajszej bory i halsujemy korzystając z ochoczych podmuchów
wiatru. Prognoza przewidywała, że wiatr będzie słabł, więc ile się da cieszymy
się rozpostartymi żaglami nad głową. Pod wieczór na tyle zelżał, że decydujemy
się na uruchomienie silnika, tym bardziej, że wieje nam „mordewind”. O ile
wiatr coraz słabszy, to zwiększa się rozkołys morza. Dla co niektórych
przebywanie pod pokładem nastręcza coraz większych kłopotów. Cóż, wieloryby też
czasem trzeba nakarmić. Powoli słońce znika za horyzontem, a my walczymy w
ciemnościach z tężejącym wiatrem (w porywach 7 bf) i ponad dwu metrowymi
falami, które co chwile kąpią nas słoną bryzą. Jedna z fal niefortunnie wzięta
prawą burtą przelatując nad nami moczy do suchej nitki każdego, kto nie miał na
sobie sztormiaka. Około 22 wypatrujemy świateł nawigacyjnych wskazujących tor
wodny do portu Punta Faro Lignano. Zwiększona uwaga jest niezbędna, mielizny
wzdłuż wejścia do portu są otoczone daleko wychodzącymi w morze dalbami, które
w ciemności i przy takim zafalowaniu widoczne są dopiero z odległości 3-4
metrów. Zresztą przekonaliśmy się o tym dobitnie jak nagle pojawiła się 3 metry
od prawej burty przed nami. Na szczęście wejście do laguny di Marno daje nam
możliwość żeglugi po nieco spokojniejszej wodzie. Spokojniej, ale za to z
czyhającymi wypłyceniami. Główki portu na trawersie, skręcamy w lewo i wzdłuż
dalb. Okazało się w ciemności, że nie tych dalb i miało być bardziej w lewo. Nagle
lekkie zachwianie jachtu, z niewielkim impetem lecimy do przodu i stoimy. „Sześć błota stóp, sześć błota stóp”.
Dobrze, że to mulista i piaszczysta włoska laguna, a nie skaliste wybrzeże
Chorwacji. Delikatnie operując silnikiem i sterem po kilku minutach udaje nam
się zejść z mielizny i już prosta droga do portu. Port, co prawda cały pełny,
ale obsłudze patrzącej na nas ze zdziwieniem udało się znaleźć jeszcze pięć
miejsc. Powody zdziwienia wyjawiają nam nieco później na integracyjnym
spotkaniu na naszej łódce podczas szant. Stwierdzili, że do tego portu nikt po
ciemku nie wchodzi i ocenili nas: „albo tacy dobrzy i odważni, albo głupi, albo
za dużo wina”. Zdecydowanie wybieramy to pierwsze delektując się na dobranoc
tym trzecim.
Poranne ciepłe
słońce wywabia nas spod pokładu na śniadanie i później, na chociaż krótki
rekonesans po Lignano. Niektórzy kończą na knajpce w porcie, część idzie
zobaczyć włoską plażę, tudzież zakosztować jakichś włoskich specjałów. Plaża
jak to włoska plaża, niestety daleko jej do złotych piaszczystych plaż Bałtyku.
My postawiliśmy na mały spacerbrzegiem morza i na pastę w jakieś pobliskiej
restauracji. Makaron lepszy niż plaża, zwłaszcza ten z owocami morza, bo co do
mojej ulubionej carbonary to Antonio Carluccio na pewno pogroziłby trochę
palcem. Do tego niezłe wino, a porcja nie do przejedzenia. Wracamy do mariny i
jak się okazało trzeba szybko odpływać. Przypływ, który właśnie się zaczyna
będzie wpychał wodę do laguny powodując nurt w torze wodnym 5 kn, co przy
dodatkowo już obeznanych z bliska dalbach i mieliznach, (z czego jedna
zwiedzona dokładnie), może być kłopotliwym planem na wyjście w morze. Nie było
tak źle, tylko raz przetarliśmy lekko kilem po piachu i bez większych problemów
ruszamy do Triestu. Niestety flauta. Silnik i lenistwo do zachodu słońca. Relaks, relaks, relaks (nie mylić z
kultowymi zimowymi butami). Później już jednak czartploter - mapy na
powiększeniu i wszystkie oczy na pokład, szukamy wśród setek świateł w
okolicach Triestu tych właściwych wyznaczających drogę do naszego portu. Port
znowu pełny, ale jak to Włosi, zawsze znajdą miejsce dla kolejnej jednostki.
Tym razem pakują nas na rezydenckie miejsca, z prośbą tylko, żeby odbić, przed
11, bo właściciel mógłby się zdziwić jachtem stojącym przy jego kei. Po
zacumowaniu szybka kolacja i nocne zwiedzanie Triestu. Przez Piazza Unità d'Italia,
który jest podobno największym placem położonym nad morzem, wspinamy się na
pobliskie wzgórze pod Castello di San Giusto. Głaszczemy delikatnie kolumny na
ruinach bazyliki Forense Romana z pierwszego wieku wyobrażając sobie cesarzy,
pretorian i imperialnych dostojników, którzy dwa tysiące lat temu przechadzali
się tędy. Jeszcze panorama na port i wracamy do mariny wąskimi i rozświetlonymi
licznymi kafejkami uliczkami. Gwarno, głośno i kolorowo. Wzorce z nocnego
Triestu przenosimy na pokład, wyciągamy gitary i niech Ci z miasta zazdroszczą.
A słyszał nas podobno cały port…
Po znowu mało
przespanej nocy, porankiem załogi na zakupy, a my najpierw do kapitanatu, a
później na posterunek policji znowu dopełnić formalności celnych w związku z
wypłynięciem ze strefy Schengen. Ale wcześniej obok kapitanatu taka całkiem
przyjemna tawerna…, więc nie można było się oprzeć, by siąść na chwilkę na
tarasie z panoramą na port z kieliszkiem prosecco. Na pewno tylko dzięki temu
zabiegowi formalności na komisariacie trwały tylko moment. Śniadanie na
pokładzie i zgodnie z obietnicą daną podczas cumowania, przed 11 wychodzimy z
portu i żegnamy Triest. Morze spokojne, nie wieje niestety. Ślinik pomrukuje,
choć zdecydowanie wolelibyśmy łopot żagli. Milę za główkami portu niespodzianka
- kontrola jachtu przez Guardia di Finanza. Podpłynęli, grzecznie poprosili „maszyny
stop” i przewertowali dokumenty jednostki. Po chwili odbili i życząc dobrej
podróży zniknęli w oddali na wodzie. Po drodze próbujemy, przy choć minimalnych
podmuchach wiatru postawić żagle. Niestety, mimo naszego zapału, genua smętnie
zwisa na sztagu, nawet, choć odrobinę nie próbując się napełnić. A baksztag
był, taki tyci tyci. Naszym celem dzisiaj jest Rovinji, chociaż po drodze
musimy zawinąć do portu Umag. Zgodnie z obowiązującym prawem musimy przejść
kontrolę celną w Chorwacji w pierwszym możliwym porcie. Tym razem też szybko i bez
ganiania po całej miejscowości. Celnicy na wydzielonym pirsie, a kapitanat w
budynku obok. Formalności dopełnione i ruszamy dalej. Postój zaplanowany jest
na bojkach w zatoce Lone Bay. Ok. 17 docieramy do zatoki. Póki, co cztery
jednostki, bo załoga Artura postanowiła zostać chwilę dłużej w Trieście. Dokoła
rozciąga się park, a na brzegu zatoki wydzielone wśród skał miejsca do
plażowania i kąpieliska. Zrzucamy pontony na wodę i ruszamy na Rovinji. Załogi
na zwiedzanie miasteczka, a my próbujemy znaleźć jakieś miejsce na zaplanowany
wieczór Italo Disco. Po drugim podejściu do małej kafejki w parku, właściciel
nawet początkowo zgodził się użyczyć nam swojego tarasu i zasilania, jednak po doprecyzowaniu,
iż nie jest nas 15 tylko 50 stwierdził, że to niemożliwe. Próba znalezienia
miejsca w pięcio-gwiazdkowym hotelu obok też zakończona niepowodzeniem. Cóż,
wieczór Italo Disco przekładamy na następny dzień i idziemy zwiedzać miasteczko
i szukać naszych załóg. Wspinamy się na wzgórze pod Kościół św. Eufemii, by
zobaczyć nocną panoramę Rovinji i wąskimi, krętymi uliczkami schodzimy na
nabrzeże. Nasze załogi czekają na nas w tawernie Aqua2. A znalazły się tam z
powodu managera lokalu, którego rodzina pochodzi z Polski (pozdrawiamy Darko).
Szczególnie lubi gościć turystów z naszego kraju i zachęca do spędzenia
wieczoru właśnie w ich lokalu. Jak widać skutecznie. Skuteczność tą w czasie
kolacji spotęgował kilkoma butelkami wina do degustacji na swój koszt. W
międzyczasie dostajemy informację, że Artur również już zacumował w zatoce.
Najedzeni przysmakami lokalnej kuchni popitymi domowym Chorwackim winem, około
północy zbieramy się w kierunku naszej zatoki. Na plaży nasze szampańskie
humory prysły w jednej chwili. Gdzie są
pontony!!! Z 4 pozostawionych pontonów stoją tylko 2. Przypływ przypływem,
ale dlaczego znikły te 2 wyciągnięte najwyżej? Szybkie rozpoznanie wzdłuż
brzegu w jedną i drugą stronę. Pusto. Przerzucamy nasze załogi na pokłady
jachtów i umawiamy się za pół godziny na patrolowanie zatoki wzdłuż brzegu z
latarkami. Jeśli to rzeczywiście przypływ je zniósł, to patrząc na wiatr
wiejący do zatoki powinny się gdzieś zaplątać w liczne koraliki wyznaczające
kąpieliska. Godzinę później w minorowych nastrojach wracamy na jachty z pustymi
rękami. Umawiamy się na kolejną rundkę po wschodzie słońca licząc, że w
ciemności mogliśmy je przeoczyć. Humory prysły i zamiast szant na pokładzie
pozostała bezsenna noc w koi i rozmyślania ile nas skasują z kaucji za takie
pontony.
Jak tylko
zrobiło się jasno, z pokładu, czekając na Jacka, wypatruję naszych pontonów
gdzieś przy brzegu. Cóż, jak się okazało spoglądałem w niewłaściwą stronę.
„Zguby” znalazły się przywiązane do rufy „bawarki” Artura. Po cichutku Jacek
podpłynął do nich, odwiązał i dostarczył jeden pod nasz jacht, a drugi do
Karola. Wg. wersji oficjalnej pontony zostały uratowane przez dzielną załogę
Artura jak samotnie dryfowały w bezkres morza. Trzymając się tej wersji
oficjalnej bardzo dziękujemy za troskę i pomoc. Szkoda tylko, że nie dali znać
w nocy jak przeczesywaliśmy zatokę w ich poszukiwaniu, że się znalazły. A one
tak sprytnie przywiązane od nie widocznej dla nas burty (jacht Artura cumował
na najbardziej wysuniętej w stronę morza bojce), więc nocą ich nie
wypatrzyliśmy. Uff, oddychamy z ulgą. Oddajemy cumy i żegnamy Rovinji. Przed
nami ostatni odcinek rejsu. Powrót do portu w Pomerze. Z uwagi na wczorajszy brak
możliwości zorganizowania zabawy Italo Disco wstępnie zaplanowaliśmy wieczór w
rytmach włoskich przy basenie z wykorzystaniem ew. zasobów portowej
restauracji. Wciąż słabo wieje, więc włączamy silnik i płyniemy na południe
chcąc jak najszybciej być w porcie, żeby móc zorganizować wieczorną zabawę. Na
tyle szybko nam poszło, że z Jackiem robimy sobie jeszcze przerwę w jednej
zatok na ostatnią kąpiel w Adriatyku. Rzucamy kotwicę i część załóg do wody,
część pontonami na brzeg na przekąskę do pobliskiej knajpki. Po krótkim
odpoczynku płyniemy dalej, 40 min później łódki już zacumowane przy kei w
marinie. Po drodze jednak mała zmiana planów na wieczór, z uwagi na niższą
trochę temperaturę i wzmagający się wiatr obawiamy się, że wieczór przy basenie
nie będzie najlepszym pomysłem. Wracamy do koncepcji kolacji, a jak się uda
będziemy próbować na miejscu zorganizować dyskotekę. Z Olą, Jackiem i Karolem
ruszamy na negocjacje do przetestowanej tydzień temu przez część załóg knajpki.
Poszło jak z płatka, kolacja z rybami i owocami morza, sałatki, a do tego
lokalne wino na wzniesienie toastu i wydzielona osobna sala dla nas z wyjściem
na taras oraz miejscem na tańce. I oczywiście zgoda na dyskotekę. Budżet na
szczęście też wytrzymał, choć nieznacznie go przekroczyliśmy. Nasz DJ Skiba
może wypakowywać swoje zabawki: głośniki, światła, stół mikserski, mikrofony
itd., itp. Startujemy o 19.30. Jest chwila czasu na prysznic i kto ma, może
szykować przebranie na wieczorną zabawę. O 20 wszyscy już przy stołach. Podczas
zajadania się ogromną ilością przyniesionych ryb (nie przewidzieliśmy, że porcją dla dwóch osób objadłoby się cztery), znalazła się chwila na wzniesienie
toastu za załogi i podziękowanie im za wspólny rejs. Wreszcie czas na zabawę. Z
Olą dajemy dobry przykład i wychodzimy pierwsi na parkiet. Po chwili dołączają
kolejno pozostali. Nasz DJ się przyłożył i lecą same włoskie przeboje z lat
80-tych. Jest coraz gwarniej i coraz weselej. Oczywiście nasza myśl przewodnia
Italo Disco ma dodatkowy cel. Najlepsze stylizacje w włoskim klimacie chcemy
nagrodzić kuponami upoważniającymi do solidnego rabatu przy przyszłorocznej edycji
rejsu. Ok. 22 niespodzianka. Załoga Karola przyszykowała własną interpretację
przeboju „Ragazzo da Napoli” Drupi-ego (a dokładnie „Provincia”). Wszyscy
kolorowo przebierani wskoczyli na scenę i skradli cały show. Obsługa
restauracji z coraz większym zainteresowaniem i rozbawieniem przygląda się
naszej zabawie. Zostajemy bohaterami licznych fotek robionych przez nich oraz
przez pozostałych gości. Zresztą po chwili również i oni dołączają do zabawy.
Zapowiada się ciężki orzech do zgryzienia, jeśli chodzi o najbardziej
klimatyczne przebranie. Zwłaszcza w przypadku Pań. Co jedna stylizacja
ciekawsza i bardziej klimatyczna. A jeśli chodzi o mężczyzn to własny show robi
Roman. Jego kolorowy, świecący dres, co chwile błyszczy na parkiecie porywając
wszystkich do węża, kółka czy innych tanecznych ekscesów. Ok. 23 organizujemy
finał głosowania uczestników. Gremialnie podliczamy zebrane głosy i na tablicy
prezentujemy wyniki. Mamy zwycięzców: Magda i Romek!!! „Po drodze” jeszcze
jeden taneczny konkurs, na który nagrodę w postaci butelki wina ufundował nasz
sympatyczny restaurator. Wygrywają Ania i Krzysiek. O 24 niestety zgodnie z
umową z restauracją kończymy zabawę. Hmmm… koniec zabawy w gościnnej knajpie
The One nie znaczy, że koniec zabawy w ogóle. Przenosimy się nad basen. Wybór
restauracji na miejsce imprezy był trafny. Woda zimna i chłodno, co jednak nie
przeszkadza, by kilka osób wskoczyło samodzielnie lub z nieznaczną pomocą
przyjaciół do basenu. Wytrzymujemy jeszcze chwile i powoli rozchodzimy się na
jachty. Jutro pakowanie się i do ok. 9.30 musimy zdać jednostki. Mam nadzieje,
że bez problemowo i bez dzielenia się kaucją z armatorem. Mimo smutku, że to ostatni
już dzień rejsu zakończenie całkiem radosne. Była Italo Disco Night, czyli Roman Show, znalazły się pontony, czyli
całkiem udane zakończenie rejsu.
Sobotni
poranek przywitał nas nerwową krzątaniną kilkunastu załóg przy naszym pirsie i
cyklicznymi wędrówkami wózkami wypełnionymi bagażami na parking i z powrotem.
Na szczęście większość łódek była przeglądnięta przez pracowników armatora w
dniu wczorajszym, więc samo zdanie jachtów w zasadzie ograniczyło się do
formalności papierkowych i uregulowania końcowych płatności. Zastrzeżenia
jedynie pojawiły się przy jednostce Jacka, które zmusiły go do pozostania w
marinie do czasu wyjaśnienia problemów z autopilotem. Reszta jachtów – 15 min i
po wszystkim. Luki autokaru otwarte i powoli zapełniają się bagażami. W
kajutach wymieniamy się z ekipa sprzątającą i niestety żegnamy nasze okręty. O
10 ostatnie spojrzenie na port iiiiiii: „Żegnaj
Chorwacjo, czas w drogę mi już, Na parkingu obok czeka autobus”. Możemy
ruszać do mariny Veruda po załogę Rafała. Tam ponownie chwila w biurze,
przekazanie dokumentów, ankieta i po opłaceniu kosztów utopionego korka od
silnika, możemy ruszać do Puli. Tu niestety już ostatni moment, kiedy jesteśmy
wszyscy razem. Żegnamy naszych przyjaciół z Anglii i ze smutkiem pozostawiamy
ich na dworcu autobusowym. Przed nami 1200 km drogi do domu. Rozgrzani, w letnich
strojach, z wciąż gorącymi wspomnieniami ostatnich dni jeszcze nie wiemy, że
Nowy Sącz nas przywita szronem na szybach zaparkowanych na parkingu samochodów
i temperaturą 1 st.
I tak
zakończyła się szósta edycja naszego klubowego rejsu po Adriatyku. Chyba z
uwagi na intensywność zleciał szybko jak żaden inny. W czwartek siedząc rankiem
w Trieście nie mogłem uwierzyć, że właśnie rozpoczyna się przed ostatni dzień
żeglugi. A dzisiaj Wenecja, Triest, Rovinji wydają się tak odległe, a przecież
to tylko kilka tygodni temu. Mam nadzieję, że nie tylko sternicy dobrze się
bawili podczas naszej wyprawy, ale wszystkim uczestnikom rejs dostarczył
niezapomnianych doznań i wrażeń. Że zapamiętacie go, może dla części, jako
wyzwanie, może rekreacyjną przejażdżkę dla zaprawionych wilków morskich, albo
po prostu solidny kawał rejsu w doborowym towarzystwie, bo tacy właśnie
jesteście. Wiem, że świat się kurczy i wycieczka do Wenecji to już nie jest
żaden wyczyn, ale kto może się pochwalić, że przypłynął tam jachtem? My już tak .
Bardzo dziękuję
wszystkim, którzy zechcieli być częścią naszej wspólnej żeglarskiej przygody,
za wszystkie Wasze uśmiechy, za wachty nocne, za przygotowane posiłki, za
toasty, za nocną włóczęgę po krętych uliczkach no i wieczorne szanty. I za
zaufanie, że kolejny nasz rejs znowu będzie wyjątkowy. A mam nadzieję, że taki
właśnie był. Głównie za Waszą sprawą. Jeżeli pojawiły się jakieś
niedociągnięcia wybaczcie, czasami w natłoku zdarzeń i obowiązków, których
wymaga przygotowanie rejsu coś może umknąć.
Dziękuję
wszystkim, którzy dołożyli cegiełkę w przygotowaniu wyprawy, sternikom: Oli (tu
nie cegiełka, ale wielgachny głaz, a która dodatkowo zmagała się z
przeziębieniem od 2 dnia rejsu), Jackowi, Karolowi, Rafałowi oraz Arturowi i
Piotrkowi, którzy dodatkowo bezpiecznie nas dowieźli na miejsce i z powrotem.
Za Waszą pracę i pomoc podczas rejsu, za dzielne znoszenie wszystkich
obowiązków związanych z formalnościami celnymi, które niestety zabierały nam
sporo cennego czasu. Za to, że popłakaliśmy się na komisariacie w Wenecji też…
ze śmiechu. Bez Was wszystkich zapewne by się nie udało.
Dziękuje i do zobaczenia, oby jak
najszybciej i najlepiej znów na chwiejnym pokładzie, przy łopocie żagli, plusku
fali i celu kryjącym się gdzieś za horyzontem, który wspólnie na pewno
osiągniemy.
Wasz Komandor
Robert