Zapraszamy na krótką fotorelację z naszej mazurskiej przygody 2025 pod bandrą Kana JACHT.
I znowu mnie zostawili… no może nie tak bardzo znowu, bo na przestrzeni 20 kilku lat dopiero drugi raz, ale żal… Oni pod rozpostartym żaglem, a ja? … co prawda dwa tygodnie temu też tam byłem, ehhh jeszcze większy żal! Na zarażenie się Mazurską przygodą nie ma lekarstwa, trzeba po prostu dawkować z odpowiednią częstotliwością. Dobrze, że mam wgląd w to co się dzieje na naszym obozie dzięki relacji Natalii, wspólnie opiszemy Wam naszą kolejną Mazurską przygodę:
XXIII rejs Kana JACHT Mazury 2025 – zaczynamy! ⚓️
Witajcie z Rynu! Nasza żeglarska przygoda właśnie się rozpoczęła – i to z Przytupem!
Podróż minęła bez najmniejszych problemów, wszystkich
naszych załogantów zgarnęliśmy po drodze do naszego busika i chyba jesteśmy
lepsi od Raynera, bo żadnych biletów nie odwołaliśmy. Mało tego, jesteśmy tak
dobrzy, że za rok to nawet nie tylko lotnisko w Warszawie i Olsztynie ogarniemy
za jednym razem ale nawet Radom nam będzie nie straszny! A teraz już nasz port:
Ryn. Widok jeziora i kołyszących się na nim jachtów po raz kolejny wynagrodził
nam trudy podróży. Zapomnieliśmy o prawie, że niemożliwym do zapakowania
plecaku – zwłaszcza wtedy jak już miejsca brak a obok jeszcze stos ubrań do
zabrania, wczesnym wstawaniu i czasie który
się dłużył wielce, czy to w samolocie, czy to w busie. Cieszymy się, że
ponownie możemy być na ukochanych Mazurach.
Ale nie ma lekko, chwila podziwu i do zajęć: zaraz po przyjeździe podział załóg i mustrowanie się na jachtach. Każdy znalazł swoje miejsce na pokładzie (choćby takie tyci tyci ale własne!) i rozpoczęliśmy szkolenie. Trochę teorii, trochę zasad bezpieczeństwa, organizacja obozu i plany na następny dzień. Miało być nudno a było ciekawie i już nie możemy się doczekać pierwszych chwil na wodzie.
Wieczorem przyszedł czas na integrację przy ognisku – pieczone kiełbaski, gitara i szanty.
Mimo burzowych prognoz Mazury przywitały nas łaskawą pogodą i niesamowitą atmosferą, a przed nami dni pełne niezapomnianych chwil. Ahoj przygodo! ⛵
Ps. Gdzie jest Przytup? Znalazcę czeka nagroda!
"Słońce, woda, żagle – dzień drugi na fali"
Drugi dzień naszego rejsu rozpoczęliśmy pełni żeglarskiego
zapału. Pobudka, apel, szybkie śniadanie i ruszyliśmy do kościoła na Mszę, by z
nową energią wejść w dalszą część dnia. Pogoda dopisuje więc nie mogliśmy
odmówić sobie w drodze powrotnej do mariny porcji lodów dla ochłody i smacznych
gofrów.Nasyceni kulinarnie
oraz duchowo zabieramy się za klarowanie jachtów. I wszystko szło znakomicie...
dopóki jeden z telefonów nie postanowił sprawdzić temperatury jeziora
samodzielnie.
Na szczęście załoga
wykazała się błyskawicznym refleksem – zanim ryby zdążyły zrobić sobie selfie,
sprzęt został wyłowiony i uratowany!
Wreszcie upragniona komenda „cumy oddaj”. Odbijamy od kei, kierunek
Mikołajki. Na wodzie czekała nas kolejna porcja żeglarskiej wiedzy – tym razem
już w praktyce. Sznurki, żagle, burty, halsy, zwroty… dużo tego, krawat? Po co
komu krawat na żaglach? STOP! Pora na uzupełnienie nadwątlonych nauką sił: wspólne
naleśniki na środku jeziora! pomysł wielce zacny! Zatrzymaliśmy
się w zatoczce przy Cyplu św. Huberta i rozpoczęliśmy kulinarną ucztę. Posileni
żeglujemy dalej, Tałty i Mikołajskie – widoki jak z pocztówki, wiaterek
przyjemny, a humory jeszcze lepsze.
Do Mikołajek dotarliśmy tuż przed zachodem słońca – i trudno
o lepsze zakończenie dnia. Niebo zapłonęło
kolorami, a wieczorne rozmowy przerodziły się w karty uno i pokerowe emocje –
stawka? Cheeriosowe żetony!
Napięcie
rosło, strategie się zacieśniały, a chrupki znikały szybciej niż żagle przy
ostrzeżeniach o nadchodzącym silnym szkwale.
Taki dzień zapamiętamy na długo. Całkiem dobry dzień: pełen śmiechu, przygód i pokerowych zagrywek! Tylko jednego trochę szkoda… że już jest za nami.
„Dzień trzeci - żagle śpią, my nie”
Trzeci dzień naszego żeglarskiego rejsu przywitał nas w
Mikołajkach gęstą mgłą, co nie sprzyjało wczesnemu wstawianiu; zwłaszcza, że widoczność
w najlepszym wypadku można by określić jako taką sobie. A humory w trybie
"poranna kawa jeszcze nie zadziałała". Na szczęście około godziny
11:00 mgła opadła, słońce rozwinęło pełne skrzydła, a my zaczęliśmy się smażyć
jak grzanki na patelni.
Niestety, odwrotnie
do słońca zachował się wiatr: znikł! Totalna flauta. Przepraszamy się z
silnikiem i „pyrkamy” gdzieś do przodu ile nam starczy sił. A sił ubywa z
każdym kablem pokonanej odległości. I co można zrobić najlepszego na
Mikołajskim przy braku sił? Skrócić trasę i odbić na obiad do restauracji
„Gruba Ryba”.
Pyszna rybka
zjedzona a i o deserze też nie zapomnieliśmy: beza z lodami - mistrzostwo
świata. Lub co najmniej mistrzostwo jeziora Mikołajskiego w kategorii „beza na
poprawę humoru”
W drodze do bindugi
Mazuralia Przeczka „Chopin” znów nas dorwał – kto by się spodziewał? Ten statek
chyba ma nas na radarze. To już kolejne spotkanie i coraz bardziej
podejrzewamy, że nas śledzi. Po zacumowaniu niespodzianka: zaproszenie na
wieczorne Fluor Party.
Zaproszenie
oczywiście przyjęte i tylko czekamy, aż słońce schowa się gdzieś pewnie w toni
Tałt. I co dalej? Farby fluorescencyjne,
światła UV i muzyka sprawiły, że zamieniliśmy się w żywe neony. Twarze
świeciły, koszulki błyszczały, a parkiet (czy raczej portowy plac) rozbrzmiewał
muzyką i śmiechem. Cisza nocna, co
prawda, trochę się opóźniła ale w końcu wszystko ucichło. A na niebie, zamiast
reflektorów, pojawił się księżyc w kształcie rogalika, który jakby mrugnął do
nas na dobranoc.
Koniec dnia trzeciego: mało wiatru, dużo śmiechu – bilans
zdecydowanie na plus.
Dzień czwarty-"Operacja: Nie dać się burzy (i nakarmić pół portu)"
‘’weźniem go” !
Decyzja może i kosztowała nas parę ziewnięć więcej, ale nagrodą był widok,
który na długo zostanie w naszej pamięci – urzekający wschód słońca nad
jeziorem, cichy, spokojny, jakby świat na chwilę wstrzymał oddech.
Płynąc przez
rozległe Śniardwy, zorientowaliśmy się, że jesteśmy niemal jedyni na wodzie –
prawdziwa rzadkość w szczycie sezonu! Żadnych motorówek, żadnych obcych
jachtów, żadnych tłumów – tylko my, żagle i tafla jeziora odbijająca poranne promienie
słońca. Tym razem wiatr stanął na wysokości zadania – w przeciwieństwie do dnia
poprzedniego.
Powiało nam! Wobec czego sprawnie i z uśmiechem pokonaliśmy
całą trasę, docierając do uroczego portu w Okartowie. Przed nami popołudnie
relaksu. A co z ulewą? Z wielkiej burzy wyszły co najwyżej dwa rozbryzgi
drobnego deszczu, które można było pomylić z… odświeżającym prysznicem. Oddajcie
nam nasze 3 godziny snu!!! Pogoda idealna do odpoczynku, spacerów i integracji.
Wieczorem udaliśmy się do zabytkowego, XVI-wiecznego kościoła, który nie tylko
zachwycał architekturą, ale też atmosferą. Uczestniczyliśmy we mszy, po której
czekała nas niespodzianka – mini recital lokalnych artystów. Zwieńczeniem była
fascynująca opowieść księdza o historii świątyni – z humorem, pasją i
ciekawostkami.
️
Po mszy kto głodny
kroi warzywa na kociołek a kto nie
głodny też kroi - to już nasza tradycja.
Kociołek jak zwykle zrobił furorę – nie tylko u nas, ale też u
sąsiednich grup. Zniknął szybciej niż się zagotował, wszyscy zajadali aż się
uszy trzęsły.
Dzień zakończyliśmy
wspólnym śpiewaniem szant przy ognisku.
Gitary, śmiech, echa głosów nad wodą. A kiedy powieki zaczęły
robić się ciężkie, a ognisko przygasało, zasypialiśmy z widokiem na spokojne
jezioro i księżyc zawieszony nisko nad horyzontem.
„O-ho, ho! Przechyły i przechyły, za falą fala mknie!”- dzień piąty obozu.
Przecięliśmy Śniardwy i ruszyliśmy dalej – na Jezioro
Bełdany. I wszystko szło pięknie... aż do pół godziny przed portem. Wtedy Matka
Natura postanowiła pokazać, że nie zapomniała o nas całkiem. Dzień wcześniej
udało się uciec przed deszczem, ale tym razem złapał nas z rozmachem.
Po dzielnej walce z żywiołem dotarliśmy do portu Mila w
Kamieniu – przemoczeni, ale w doskonałych humorach. Zacumowaliśmy sprawnie i
szybko przeszliśmy do rzeczy ważnych: suszenia rzeczy, przebierania się w suche
ciuchy i... eksploracji portu. A było co odkrywać – boiska, stoły do gier,
przestrzeń do odpoczynku i masa okazji do wspólnej zabawy.
A wieczorem... wisienka na torcie, czyli piana party!
Muzyka, śmiech, tańce wśród piany. Wszyscy byli cali w
pianie – niektórych trudno było rozpoznać.
Zmęczeni, wypłukani i z pianą, już tylko we wspomnieniach,
wróciliśmy na jachty. A kiedy leżeliśmy już w śpiworach, zasypiając przy
dźwiękach spokojnego deszczu stukającego o pokład, uśmiechy nie schodziły na z
twarzy. Radosna noc przed nami!
„Plan B – aquapark zamiast żagli”- dzień szósty.
Po
powrocie, lekko rozleniwieni i wygrzani, zasiedliśmy na jachtach do gier:
planszówki i karty. Wygrywając kolejne rozdania przez zamoknięte bulaje
obserwujemy niebo powoli tracąc nadzieje na lepszą pogodę. Port wciąż szarawy i
wilgotny lecz nagle... przejaśnienie! Na niebie pojawiło się słońce a nad
masztami rozciągnęła się piękna tęcza. Jest dobrze, teraz
jeszcze żeby ten garniec złota jakoś wykopać! Z uwagi na brak łopat
odpuszczamy. Czasami mały drobiazg niweczy misterny i dalekosiężny plan.
Wieczorem
emocje znów sięgnęły zenitu – mecz siatkówki! Kibicowali wszyscy,
nawet ci, którzy twierdzili, że „wolą tylko patrzeć”.Śmiechu
było więcej niż punktów, a rywalizacja zakończyła się przybijaniem piątek.
Po tylu wrażeniach zasnęliśmy szybko i głęboko, z nadzieją, że jutro znów powieje i przyświeci nam słonko.
„Rejs zatoczył krąg”- dzień siódmy
Siódmy dzień przywitał nas spokojnym porankiem. Po pobudce i śniadaniu zebraliśmy się na tradycyjny apel – tym razem w cieplejszej, słonecznej atmosferze. Niebo się w końcu rozpogodziło, a z nim i nasze nastroje. – może trochę z żalem, ale z gotowością na dalszą drogę. Niestety przyszedł czas na pożegnanie z portem Mila w Kamieniu: trochę z żalem ale i z gotowością na dalszą drogę. Co prawda było nam tu dobrze – ciepło, gościnnie i aktywnie lecz żeglarze nie zostają w jednym miejscu zbyt długo. Czas płynąć dalej. ️
Odbiliśmy od kei i rozpoczęliśmy powrót do portu, z którego
wszystko się zaczęło – Bocianiego Gniazda. Płynęliśmy przez znajome już akweny
– Bełdany, jezioro Mikołajskie, Tałty i Ryńskie. Rejs upływał nam w świetnych
warunkach – wiatr sprzyjał, a słońce radośnie świeciło przeganiając wspomnienia
o niedawnych ulewach. W połowie drogi zrobiliśmy postój na wodzie, by wspólnie
przygotować obiad. Gotowanie na środku jeziora ma w sobie coś wyjątkowego. Jak
zwykle wyszło pysznie i sycąco.
Wieczorem czekało nas jacuzzi i zasłużony relaks, a potem – niestety
już ostatnie obozowe ognisko.
Przyszedł czas na podsumowanie obozu – wspomnienia,
śmiech i trochę wzruszeń. Wspólnie spojrzeliśmy wstecz na to, co za nami –
burze, halsy, kotwice, ogniska, mecze, wachty – i mogliśmy śmiało powiedzieć:
to był naprawdę udany rejs.
Zasypialiśmy z uśmiechem, wiedząc, że nasza przygoda
dobiegła końca, ale wspomnienia zostaną z nami na długo.
„Dzień ósmy – Do zobaczenia, Mazury!”
Ostatni poranek naszego rejsu rozpoczął się nieco wcześniej niż zwykle. Bez ponaglania i marudzenia zebraliśmy się do działania – czas było posprzątać jachty, spakować rzeczy i przygotować się do powrotu do lądowej rzeczywistości. Każdy jeszcze raz spojrzał na swoją koje, maszt, pokład – znajome już elementy, które przez ostatni tydzień stały się drugim domem.
Zanim opuściliśmy port, przyszedł czas na pożegnanie z
Mazurami – pełne wzruszeń, śmiechu i zdjęć „na pamiątkę”.
Wracamy do domów bogatsi o nowe przyjaźnie,
doświadczenia, żeglarskie umiejętności i wspomnienia, które trudno będzie
przebić.
Nie może zabraknąć też podziękowań – dla organizatorów,
którzy wszystko zaplanowali co do węzła, dla sterników, którzy czuwali nad
naszym bezpieczeństwem i uczyli nas, jak łapać wiatr, i oczywiście dla
rodziców, dzięki którym mogliśmy tę przygodę w ogóle przeżyć. Każdy miał swój
udział w tym, że ten rejs był tak wyjątkowy.
Chociaż to koniec tej wyprawy, myślami już jesteśmy przy kolejnym sezonie. Bo jak raz poczuje się smak wolności pod żaglami, dźwięk fali uderzającej o burtę i wieczorne ogniska z szantami – to wiadomo jedno: za rok wracamy!